Recenzja filmu „Bitwa pod Wiedniem”, czyli dlaczego wszyscy polegliśmy

bitwa-pod-filmem

Jako naród zawsze byliśmy zdolni do romantycznych zrywów militarnych i organizowanego pospiesznie pospolitego ruszenia. Szkoda, że do dzisiaj nie jesteśmy zdolni przekuć tych historycznych dokonań w choćby przyzwoity scenariusz filmowy. Szkoda „Bitwy pod Wiedniem”.

Słowem wstępu i wyjaśnienia, „Bitwa pod Wiedniem” jest koprodukcją włosko-polską w reżyserii Renzo Martinellego, przedstawiającą, a dokładniej – próbującą przedstawić – obraz starcia wojsk islamskich Kary Mustafy i Świętego Przymierza wojsk chrześcijańskich pod przywództwem Jana III Sobieskiego.

Już tutaj napotykamy pierwszy problem, bo o czym tak naprawdę jest ten film… Tytuł filmu złożyłby cześć prawdzie (o co chyba w tym filmie chodzi), gdyby był też niewspółmiernie dłuższy. Skoro potrafimy zmieniać znaczenie klasyków, jak „Die Hard” czy „Dirty Dancing”, to czemu mielibyśmy i tym razem nie oddać sensu tytułu trafniej. Proponujemy kilka wersji, które odstąpimy bezpłatnie i zrzekając się praw autorskich:

  • „I tak wszystko zależy od jednego jedynego Boga, czyli Boga. A już na pewno nie Allaha” – true story;
  • trochę krótszy i bardziej smakowity: „Śladami komety i wilka, którego tak naprawdę nie było, czyli bitwa pod Wiedniem od włoskiej kuchni”;
  • bardziej treściwy, choć pomijający (nie)istotne szczegóły, jak choćby: „Losy wojsk euroazjatyckich w XVII wieku według przepowiedni jednego, biednego mnicha”;

Wyżej podpisany proponuje po prostu lapidarny, a zarazem tajemniczy (wręcz mistyczny!) tytuł: „To nie był przypadek. Raczej.”

CO SIĘ UDAŁO

Bo jednak coś się udało! Udało się pozyskać na ten gniot mnóstwo pieniędzy. Całe 50 milionów złotych podobno. Na nasze szczęście, pozyskano je nie tylko z PISF-u, ale też z włoskich stacji telewizyjnych oraz włoskiego ministerstwa kultury. Jedna z teorii, dlaczego Italia jest w kryzysie…

Zwiastun filmu Bitwa pod Wiedniem

Udało się zrobić kilka niezłych ujęć, a pisząc „kilka” mamy na myśli około 2. Z pewnością bardziej 2 niż 3. Ciekawie był zaaranżowany kadr rozmowy Kary Mustafy z (niewidomym?) mędrcem w meczecie. Co prawda, co druga młoda ekipa zajmująca się kręceniem wesel zrobi to podobnie na steady-camie, ale patrząc na całokształt obrazu Renzo Martinellego, ta scena to było arcydzieło.

Udało się coś zagrać (sic!) aktorowi kanadyjskiemu Antonio Cupo, który jako jedyny chyba nie drażnił przerysowaną mimiką, dziwną intonacją w języku angielskim (a wierzymy, że mimo pochodzenia – na polecenie scenarzystów/reżysera – mógł) i wyglądał, jak przeniesiony w świat, do którego nie należy. Wytłuścimy imię i nazwisko, żeby jednak wiedział, gdzie zagrał.

CO SIĘ NIE UDAŁO

Najkrócej rzecz ujmując – film. Gdyby nie to, że po bezpowrotnej utracie ponad 2 godzin życia jestem gotów stracić kolejne dwie na ostrzeżenie Was przed tym potworkiem, nie miałbym ochoty kopać leżącego, dopóki sam nie zacząłby się pysznić. Krótko więc o tym, co boli przede wszystkim.

Niestety, jako Polacy nie możemy nie narzekać. A już na pewno nie możemy nie narzekać na innych Polaków, bo mimo, że Piotr Adamczyk bardzo się starał, wyszła mu tragikomiczna wersja Leopolda I, ale chyba nie o taki tragikomizm mu chodziło. Wierzymy, że był to cesarz groteskowy, ale na pewno nie grymasił jak po przedawkowaniu rutinoscorbinu i nie był AŻ TAK jednowymiarowy i głupi. Nie zrzucimy wszystkiego na pana Adamczyka jednak, choć i my moglibyśmy być po tym filmie jednowymiarowi i głupi.

Strzeżcie się więc tego, co powinno być scenariuszem i fabułą „Bitwy pod Wiedniem”. Generalnie scenarzyści, a ludzi piszących tą historię, było aż czterech (słownie: naprawdę aż czterech – dop. red.), robią z ludzi idiotów już od samego początku. Najpierw głosem lektora krótko informują, co i czym powinniśmy jeść, po czym kwitują to oklepanym jak cesarski koń „this is the story”, czego po obejrzeniu tego pseudodzieła już ćwierć inteligentna istota, jak wyżej podpisany, w życiu nie połknie. Ok, jeśli mówimy, że uświadamiamy Amerykanów o tym, jakie było historyczne podłoże wydarzeń, które próbowaliśmy przedstawić w filmie, ale „very not cool”, jeśli dodajemy, że tak właśnie wyglądała ta historia. Jeśli upraszczamy dla masowego widza pewne środki przekazu (jak choćby odświeżamy XVII-wieczne godło z orłem na bardziej nowoczesne, teraźniejsze), to nie bawimy się tym wybiórczo i już NA PEWNO nie dodajemy „this is the story”.

Po prostu nie uwierzę, że Kara Mustafa był tak tępym wodzem, że nawet nie wziął pod uwagę tego, co mówią jego oficerowie, a słuchał się jakiegoś przybłędy tylko dlatego, że znał mnicha, któremu Mustafa kiedyś uratował życie. Sam mnich natomiast jest chodzącym (re)medium. Wie wszystko, wszyscy po jakimś czasie lub od razu mu wierzą, czyni cuda aż nazbyt dosłownie, ale walczyć, cholera, i tak trzeba, bo zwycięstwa nie załatwił.

Scenarzyści, a dokładniej ludzie, którzy próbowali napisać scenariusz, na tym nie poprzestali. Rozhuśtali bowiem emocjonalnie wszystkie postaci i postawili je na chybotliwych psychologicznie konstrukcjach, które na pewno w którymś momencie padną. Dlatego nie zdziwcie się, jak postać księżnej, granej przez Alicję Bachledę-Curuś nagle i bynajmniej nie z wyrachowaniem zmieni swoje podejście najpierw do mnicha a potem do wszystkiego. Co nie przeszkadza jej w obu tych twarzach być zupełnie jednowymiarową.

Wszystko, co mówią postaci w filmie jest tendencyjne i bezrefleksyjne (choć muzyka, o której później, wskazuje na głębszą refleksję), a w tym wszystkim właśnie potrafią zmieniać zdanie dość drastycznie. Przykład? Abu’l, wierzący i gorliwy wyznawca Islamu, pozornie tolerancyjny w swojej wierze, potem zupełnie oddany Allahowi, który na moment doznaje olśnienia/zamroczenia i łamie słowo z dnia poprzedniego, po czym chyba znów wraca jako poddany Kara Mustafie i Allahowi, ale trudno to ustalić, bo żywy filmu nie kończy. Dużo? To i tak za mało. Raz po raz dostajemy więc najwidoczniej nie dość ograne dialogi, które włożone w tą konwencję nawet nie trącą patosem, a czystą komedią.

Z polskich aktorów najnaturalniej wyglądał Wojciech Mecwaldowski, tylko dlatego, że przez ułamki sekundy dostrzeżecie na twarzy „przepraszam” za kwestie, które musiał wygłosić. On, który z absurdalnym poczuciem humoru pije rano kawę, MUSIAŁ sobie robić jaja. Musiał, bo wypatrując przez lunetę nadjeżdżającego Jana III Sobieskiego, od razu uwierzył w zwycięstwo, mimo że wojskom islamskim wciąż dawało to przewagę 6:1. Swoją drogą, długo jechał Sobieski z husarzami, bo nagle robi się ciemno, Mustafa spokojny jak po prozacu, bo o polskim wojski ani widu ani słychu. Ale te pory roku i dnia zmieniają się dość płynnie, przywyknijcie. Wszyscy od początku dostajemy bezpośredni lub podprogowy przekaz, że Sobieski i tak pozamiata. Nieważne, że wojsko jest niedoszacowane. Nieważne, że on nawet nie zwrócił jeszcze uwagi, jak wojska wroga są rozstawione. On wie od początku, co zrobi, jaką drogą i że oczywiście wygra.

Wśród najbliższych dowódców naszego króla jest Borys Szyc, który pojechał do Rumunii bardziej na wycieczkę niż na plan filmowy i nie wierzcie, jeśli ktoś Was spróbuje przekonać, że on gra w tym filmie. On tam raz kiwa głową, a raz dumnie stoi. Ale jak już kiwa, to sala pęka ze śmiechu, znaczy: robi to, co umie najlepiej. Więcej ujęć jego wąsa nie zapamiętaliśmy. To wciąż o jeden okrzyk „Fire!” mniej w tym filmie niż występ Daniela Olbrychskiego, ale wystarczająco, żeby wstydzić się przez dobre parę miesięcy.

Efekty specjalne rodem z produkcji studenckich porażały dokładnie w takim tego słowa znaczeniu, w jakim nigdy w kinie nie chcielibyście, żeby porażały. Z tych 50 milionów budżetu połowa poszła na green- lub bluescreeny, na których kręcono na zmianę aktorów w śnieżycy i przy zachodzie słońca. Co i rusz dostrzeżecie poświatę wokół głównych postaci tego filmu, co i rusz krew nałożona komputerowo lekko zsunie się po ekranie kinowym, zmieniając położenie. Nie spłynie, zmieni położenie! Tęskniłem za pikselowaną krwią w pierwszym Wolfensteinie – tak fatalnie wyglądały sceny z użyciem krwi w „Bitwie pod Wiedniem”.\

No i te nieszczęsne religie, o których nie sposób nie napisać, są pokazane w tak tendencyjny sposób, że kiedy nawet muzułmanin Abul w rozmowie z mnichem Marco przez chwilę przekonuje, że wszyscy wierzymy w jednego Boga, mądry, oświecony, gorliwie wierzący (choć oczywiście biedny, co stale podkreśla) mnich Marco D’Aviano kwituje, że i on, Abul, kiedyś uwierzy w jedynego, właściwego Boga. Po czym oczywiście sala wybucha śmiechem. Znacie schemat: muzułmanie – źli, zapatrzeni w swoją religię i przekonania, „prawdziwie wierzący” (ale my, chrześcijanie, pokażemy Wam, że oczywiście nieprawdziwie), chrześcijanie – dobrzy, broniący słusznej sprawy, tolerancyjni, a ostatecznie równie jednowymiarowi i nietolerancyjni. Jeszcze pół biedy, gdyby to byli tylko „zwykli” chrześcijanie, ale światły Marco D’Aviano, czyli najważniejsza, nie oszukujmy się, postać tego filmu pasuje do opisu „prawdziwie wierzącego”, zapatrzonego w swoją religię i przekonania wyznawcy Islamu. Tak często mu się coś objawia, że na dobrą sprawę uporałby się z Karą Mustafą i jego wojskami w pojedynkę.

Jest i muzyka, żeby tą mizerną sprawę zakończyć. Wsłuchajcie się, a znajdziecie momenty, w których od razu dowiecie się jak zareagować. Wstawki muzycznego dla uwypuklenia odbioru poszczególnych scen były więcej niż dla idiotów. Były dla głuchych idiotów. A propos, mistrzowskie rozwiązanie – mnich Marco przekonuje swojego kompana, że jedna z istotnych postaci żeńskich w filmie jest głuchoniema, po czym bez żadnej mimiki tłumaczy jej dość skomplikowany problem. Przez cały film zresztą wszyscy do niej mówią, a ona tak mądrze nie słyszy, że aż rozumie. Kolejny z cudów naszego supermnicha.

Tak ważne wydarzenie, jak Bitwa pod Wiedniem, o tak ważnej militarno-mistycznej stronie, stało się przykładem tego, że jednak czasami filmowe zło zwycięża jakiekolwiek dobro, gdy wzniosłe strony historii są zapisane karykaturalnym tuszem. Więcej wad już nie pamiętam i to chyba najlepsze, co pozostało mi w pamięci po tej wyjątkowej bitwie…

Tytuł: Bitwa pod Wiedniem

Reżyser: Renzo Martinelli

Kraj/Rok: Polska, Turcja, Włochy 2012

Dystrybutor: Monolith Films